Opisy wypraw

Nepal 2010

Adam Szałanda.

Pomysł wyjazdu do Nepalu, zrodził się latem 2009. Plany sprecyzowałem na początku roku. Później, przyszedł czas na sprawy organizacyjne – kompletowanie ekwipunku, rezerwacje biletów, poszukiwanie nepalskiej agencji turystycznej, zbieranie informacji o aktualnych cenach itp. Ostatecznie dostałem bilety na trasę Warszawa – Moskwa – New Delhi – Kathmandu. Wysiłek włożony w przygotowanie wyjazdu nie poszedł na marne – 28 lutego wsiadłem do samolotu lecącego do Moskwy. Dwugodzinny lot upłynął na czytaniu rosyjskich gazet i przekąsce serwowanej przez obsługę. W Moskwie, skierowano mnie do strefy tranzytowej lotniska Szeremietiewo. Aby tam wejść, każdy musiał przejść drobiazgową kontrolę bagażu, butów i ubrania. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu ustawiam się w kolejce do bramki prowadzącej na pokład samolotu do Indii. Przypadło mi miejsce obok Hindusa, pracującego w Norwegii. Zaraz po starcie zaproponował wspólne wypicie pokaźnej butelki rosyjskiego alkoholu. Zdecydowanie odmówiłem, ale sąsiad wcale się nie zmartwił brakiem towarzystwa. Co jakiś czas sięgał po butelczynę i sukcesywnie ją opróżniał. Poradziłem, żeby nie pił, bo będzie się źle czuł, odpowiedział, że religia nie pozwala mu pić w Indiach… następnie z koca dostarczonego przez stewardessy, uwiązał sobie turban wielkości wiadra i zasnął. No tak – pomyślałem – zaczyna się Azja. Po kilkugodzinnym locie lądujemy na lotnisku im. Indiry Ghandi. Po sprawdzeniu paszportów, pasażerami lecącymi dalej zajmuje się służba lotniskowa. Znów bardzo drobiazgowe kontrole przed wejściem do poczekalni tranzytowej. Na miejscu sporo uzbrojonych strażników, widać, ze bardzo boją się zamachów. Po odebraniu kart pokładowych udajemy się do strefy wylotowej. Kolejne, dokładne kontrole – bramki, prześwietlanie bagażu, butów, ręczne wykrywacze metalu itp. Za chwilę wchodzimy do samolotu i podziwiam wspaniałą panoramę – lecimy wzdłuż łańcucha Himalajów. Po niecałych dwóch godzinach lądujemy w Katmandu. Tutaj należy wypełnić prosty formularz i ustawić się w kolejce. Po uiszczeniu opłaty urzędnik wkleja do paszportu wizę. Już po wyjściu z lotniska, okazało się, że zapłaciłem niższą kwotę niż inne osoby. Urzędnik pomylił się i wkleił mi wizę do 14 dni. Czekała mnie wizyta w urzędzie imigracyjnym i wyrobienie następnej wizy. No cóż – za gapowe się płaci.

Przy wyjściu z lotniska, przywitały nas wysłannicy agencji Everest Expedition: Raju (czyt. Radżiu) oraz kierowca, . Raju, wcale nie wyglądał jak Nepalczyk. Miał brązowe włosy i europejskie rysy twarzy. Kierowca sprytnie manewrując pomiędzy niezliczoną ilością skuterów, riksz, tuktuków i innych pojazdów zawiózł nas do hotelu. Tam odbyło się spotkanie, na którym Raju przedstawił nam przewodnika, o imieniu Ayia. Przewodnik, poprosił o pokazanie obuwia w którym zamierzamy iść w góry i wypytał nas o posiadany sprzęt. Test wypadł pomyślnie, rozmawialiśmy też o sprawach organizacyjnych.
Następnego dnia pod hotelem czekał samochód z agencji i wyruszyliśmy na zwiedzanie Kathmandu. Punkty programu to m.in. słynna najstarsza stupa w Nepalu – „Oczy Buddy”, świątynia małp, Pashupatinath i Ghat – czyli zespół świątynny oraz miejsce kremacji. Następnie Durbar Square czyli stare miasto, z niezliczoną ilością kapliczek i świątyń.

Drugiego marca, wczesnym rankiem jedziemy na lotnisko. Tym razem udajemy się na terminal krajowy. Jest masa ludzi – turyści i tubylcy. Stąd odlatują niewielkie lokalne samoloty. Po godzinnym oczekiwaniu, głośnymi okrzykami, obsługa informuje że przyszła pora na nasz lot. Przechodzimy kontrolę i wsiadamy do zdezelowanego autobusiku, który przewozi nas w pobliże samolotu. Przechodzimy na pokład po chwiejnym trapie, gdzie miła stewardessa wita nas na pokładzie. Miejsca nie są numerowane i można siadać wedle uznania. Po chwili, rozdawane są cukierki i … wata do uszu!!! – będzie głośno. Dzięki niesamowitym widokom na Himalaje lot przebiega szybko. Na końcu, czeka nas wyjątkowa atrakcja – lądowanie na pasie o długości 550 m, zakończonym skalną ścianą. Piloci, latający na tej trasie znają lotnisko w Lukli jak własną kieszeń i cała operacja nie sprawia im kłopotu, lecz pasażerowie nerwowo ściskają fotele…

Na lotnisku, przewodnik wyławia z tłumu, tragarzy współpracujących z naszą agencją - teraz rozpoczynamy właściwą wędrówkę. Pierwszy etap do miejscowości Phakding jest bardzo przyjemny. Droga wspina się powoli pod górę, podziwiamy widoki i dziarsko maszerujemy. Nocleg w lodgy, dostaję pokoik nr 8. Popołudnie spędzam w oczekiwaniu na resztę drużyny – poprzedniego dnia wybrali się na wycieczkę do Patanu, Bhaktapuru i Nagarkotu, z noclegiem w tym ostatnim miejscu. Przez co przylecą innym, późniejszym samolotem.. Późnym popołudniem Piotr i Wojtek docierają do naszej lodgy. Przewodnik od dłuższego czasu stał na murku i niecierpliwie ich wypatrywał. Jak widzę, jest to chłopak, który lubi mieć wszystko poukładane. Rano pobudka, szybkie mycie w zimnej wodzie i śniadanko. Pełni energii, wychodzimy na szlak, a naszym dzisiejszym celem jest stolica okręgu Solo Khumbu – malowniczo położone miasteczko Namche Bazaar. Zaczyna się cięższa wędrówka wzdłuż rzeki Duth Kosi. Przechodzimy przez kilka wiszących mostów, niektóre mają ponad sto metrów długości. Woda huczy niesamowicie w kamienistym korycie. Nawet stojąc wysoko na moście ciężko rozmawiać. Droga zaczyna nas męczyć, raz podchodzimy wysoko do góry by za chwilę zejść w dół do następnego mostu. Ayida, udziela mi kilku wskazówek, dotyczących chodzenia na dużej wysokości. Jak się później okazuje, jego rady były bezcenne. Pomimo pokonanych codziennie kilometrów, nie mam absolutnie żadnych problemów z bólem mięśni itp. dolegliwościami. Namche Bazaar, wita nas słoneczną pogodą i miłą obsługą w hotelu Kamal, w którym spędzimy dwie noce. W Namche, należy zatrzymać się na dzień aklimatyzacyjny. Podczas tego dnia, wyszliśmy do miejscowości Khumjung (3790 m.), zwiedziliśmy klasztor w którym przechowywany jest fragment czaszki Yeti. Za drobną opłatą, mnich opiekujący się wnętrzem świątyni, otwiera metalową skrzynię w której znajduje się mniejsza ze szklaną ścianką. Właśnie w niej przechowywana jest cenna zawartość. Mogę zrobić zdjęcia, ale poproszono by nie używać flesza.

W drodze do Khumjung, po raz pierwszy widać Everest!

Kolejnym etapem jest miejscowość Thenboche. Wędrówka była fascynującym przeżyciem! Ciągłe widoki na Mount Everest, Ama Dablam, Thamserku, Nuptse i inne fantastyczne szczyty. Zmęczeni, lecz szczęśliwi docieramy do naszego noclegu w hoteliku położonym naprzeciw buddyjskiej świątyni. Dzięki przewodnikowi dowiadujemy się, że niebawem rozpocznie się nabożeństwo, na które możemy wejść. Cichutko lokuję się w rogu i wsłuchuję w kolejne mantry powtarzane przez mnichów siedzących na długich ławach.

Był to bardzo ciekawy dzień! Zaczyna być coraz zimniej, wysokość robi swoje. Dodatkowo męczy mnie suchy kaszel, zwany tutaj „kaszlem himalajskim”. Wydaje mi się, że jest on spowodowany, przez niewyobrażalnie suche powietrze. Aby przetrwać noc, konieczna jest butelka z wodą mineralną włożona do śpiwora oraz pudełko kremu do ust (może być zwykła Nivea). Suche powietrze, powoduje niezwykle uciążliwe wysychanie śluzówki i wnętrza ust. Jeśli ktoś zapomni i zostawi butelkę z napojem na zewnątrz, to w nocy się nie napije – po 2 godzinach woda zamarznie, gdyż temperatura spadała znacznie poniżej zera.

            Wcześnie rano pobudka i wędrujemy doliną rzeki Imja Khola do Dingboche, położonego na wysokości 4410 m. Wędrówka jest relatywnie łatwa, jednak wysokość jest już odczuwalna i nie da się utrzymać szybkiego tempa. Zresztą, przewodnik nas stopuje, co jakiś czas robimy sobie krótkie postoje. Na tej wysokości widzimy już prawdziwe, długowłose jaki. Są większe od krzyżówek jaka z krową, spotykanych w niższych partiach. W następnym dniu, przewidziana jest przerwa na aklimatyzację i wędrówkę w górę rzeki Imja Khola do wioski Chukung, położonej na wysokości 4730 m. Podczas tej trasy podziwiamy fantastyczny widok ma Ama Dabam, Lhotse i Island Peak.

Następnym etapem jest wioska Lobuche. Generalnie, w miarę nabierania wysokości, miejscowości są coraz mniejsze i szare. Lobuche, wywarło na mnie wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Jak się później okazało – nie bez przyczyny!

Wieczorem zachorował mój tragarz. Kiedy wieczorem, siedzieliśmy w jadalni, grzejąc się przy kozie opalanej wysuszonym łajnem jaka, zaczął boleć go brzuch. Wziął jakieś tabletki, które niestety nie pomogły. Doszły wymioty i zaburzenia orientacji. Zaniepokoiło to Ayidę, który skontaktował się telefonicznie z lekarzami z Himalayan Rescue. Nakazali obserwowac chorego, a w przypadku nasilenia objawów natychmiastowe sprowadzenie niżej. Czuwaliśmy z Ayidą przez całą noc. Stan bez zmian, więc wcześnie rano, dwóch ludzi sprowadziło chorego do Dingboche, gdzie trafił po opiekę lekarską. Jak się okazało, problemy mają Piotr z Wojtkiem. Rano, są tak wycieńczeni, że ciężko im wstać z łóżek. Mają okropne bóle głowy i wymioty. Robi się nieciekawie. Nie słuchali zaleceń przewodnika, odnośnie tempa marszu i pożywienia. Bóle mięśni męczyły ich już wcześniej i dodatkowo, zrezygnowali z wyjścia aklimatyzacyjnego do Chukung. Myślę, że teraz wszystko się zemściło! Ja pochłaniałem znaczne ilości zupy czosnkowej, zwanej tutaj garlic soup oraz doskonałej pomidorówki, także z dodatkiem czosnku a oni zjadali spore ilości marsów i snickersów.  Według moich informacji, czosnek wspomaga produkcję czerwonych ciałek krwi, przez co ułatwia natlenianie organizmu na dużej wysokości. Jak dotąd, moje dolegliwości związane z wysokością, ograniczyły się do lekkich boleści z tyłu głowy, które z powodzeniem zwalczyłem zwykłym paracetamolem.

Tego poranka, pomimo nieprzespanej nocy, czuję się dość dobrze. Zapada decyzja – Piotr z Wojtkiem zostają w lodgy!

Wraz z przewodnikiem, ruszyliśmy w stronę Ghorak Shep położonego na wysokości 5160 m., i dalej na zbocza Kala Pattar (5630 m.), skąd można podziwiać niesamowite widoki na masyw Everestu, Nuptse, Pumori. Niestety, źle obliczyliśmy siły – po nieprzespanej nocy w Lobuche powinniśmy zanocować w Gorak Shep i stamtąd wejść na Kala Pattar. Idąc dwie godziny do Gorak Shep i następnych kilka na Kala Pattar, szybko nabieram wysokości i niestety tracę siły. Dochodzę tuż przed szczyt, jestem tak blisko, że rozpoznaję twarze ludzi spotykanych na trasie. Dusi mnie potworny, suchy kaszel i mam lekkie "mroczki" w oczach. Decyduję się na dłuższy, kilkunastominutowy odpoczynek, po którym wcale nie jest lepiej. Przewodnik nakazuje odwrót, na pocieszenie, zapewnił, że dzisiejsze fotografie, niczym się nie różnią od tych zrobionych z wierzchołka, do którego mamy bardzo blisko, bo niecałe sto metrów przewyższenia.

No cóż, z pokorą przyjmuję decyzję Ayida, tak naprawdę on jest tu szefem – takie zasady ustaliliśmy podczas spotkania organizacyjnego jeszcze w Kathmandu. Góry będą jeszcze długo stały i cierpliwie na nas poczekają.

Droga  powrotna, upływa dość szybko. Całą trasę z Lobuche do Lukli pokonujemy w trzy dni. Jesteśmy doskonale zaaklimatyzowani, długie, nużące podejścia nie są już dla nas problemem. Nawet Aida dziwi się jaką mam energię, razem żałujemy, że nie miałem takiej formy na Kala Pattar! W drodze powrotnym nocujemy w Górnym Dingboche, tuż obok buddyjskiego klasztoru, który przy okazji zwiedzamy. Jeszcze kilka lat temu, można było obejrzeć rękę yeti, jednak została skradziona i jak dotąd, losy tej osobliwości pozostają nieznane. Aida, zabiera nas na nocleg do lodgy prowadzonej przez wytrawnego zdobywcę wielu  ośmiotysięczników, Szerpę Tashi Tsheri. Był on uczestnikiem wyprawy Scotta Fishera z 1996 rok, kiedy jednego dnia, na Evereście zginęło 8 osób. Dramat opisywany jest w książkach, m.in. Jona Krakauera „Zycie za Everest” i Anatolia Bukrijewa „Wspinaczka: Mount Everest i zgubne ambicje”. Główne pomieszczenie w lodgy, obwieszone jest certyfikatami wejścia na przeróżne szczyty. Można powiedzieć – człowiek legenda.

Lot do Katmandu przebiega bez problemów, wreszcie ciepła kąpiel i wieczorem pożegnalna kolacja w regionalnej restauracji, wymiana wrażeń z trekkingu.

 Pozostałe kilka dni poświęciłem na samodzielne zwiedzanie Katmandu i okolicznych miast: Patanu i Bhraktapuru. W każdej z tych miejscowości jest mnóstwo pałaców, starych świątyń i kaplic. Można zaobserwować kolorowo ubranych shadku – wędrownych ascetów, dla których wiara jest sensem życia. Sadhu nie są uznawani przez rodzinę i państwo za żyjących – traktowani są jako umarli. Wzór namalowany na czole, określa jakiemu bogu szczególnie oddają cześć. Bogów, czczonych w Nepalu jest całe mnóstwo. Można to zaobserwować na ulicach, które niemal codziennie przemierzają barwne, krzykliwe procesje. Niosą dary, grają, śpiewają. Ruch uliczny zostaje wstrzymany, ale nikt nie protestuje – przychylność bóstw, demonów i duchów jest najważniejsza! Kapliczki poświęcone najważniejszym z nich, są wręcz oblegane przez wiernych, składane są ofiary z ryżu, owoców i przypraw.

Nie zapominajmy, że pierwszą drogę jezdną wiodącą do Katmandu (stolicy Nepalu) zbudowano zaledwie pięćdziesiąt lat temu. Wtedy też, zaczęto wpuszczać pierwszych obcokrajowców. Od tamtego czasu, zaczął się powolny rozwój tego egzotycznego kraju, wcześniej szczelnie zamkniętego dla postronnych. Wierzono, że wszelkie choroby, są zsyłane przez bogów, a lornetka jest magicznym wynalazkiem – bo jak to możliwe, że widać przez nią lepiej? Broń palna była uważana za rzecz niezwykłą a zakrzywiony, duży nóż posiadał właściwości na tyle magiczne, że w walce, głowy przeciwnika same spadały, a woda po obmyciu ostrza nabierała cech leczniczych, pozwalających uleczyć nawet bezpłodność!

Do dzisiaj ogromnym zaufaniem obdarza się astrologów, wyznaczających przyszłość, wróżbita z płomienia lampki wyczyta nasze problemy i znajdzie na nie lekarstwo, wizyta u niego, jest czymś tak naturalnym jak pójście do fryzjera.

W pałacach doliny Kathmandu mieszka jedenaście dziewczynek, uznawanych za żyjącą boginię -  Kumari Devi. Ta, mieszkająca w pałacu na Durban Square w Kahtmandu, nosi miano „Kumari królewskiej”. Dziewczynki wybierane są z newarskiej kasty złotników. Muszą przejść szereg 32 testów, potwierdzających ich boskość. Sprawdzane jest np. to, czy dziewczynka nigdy nie uroniła nawet kropli krwi, dodatkowo, musi wykazać się niebagatelną odwagą, spędzając noc w pomieszczeniu wypełnionym ociekającymi krwią bawolimi głowami, słyszy tam przerażające dźwięki. Ta, która nie okaże strachu zostaje uznana za boginię. Jest nią, do momentu utraty krwi – skaleczenia, bądź menstruacji. Po tym okresie, wybiera się nową Kumari. Dotychczasowa, dostaje pokaźny posag i opuszcza pałac.

Na skrzyżowaniu ulic widzimy pień z przybitymi monetami – jest to miejsce składania ofiar, dla boga chroniącego od bólu zębów. Nad wejściem do kaplicy, rozwinięto wnętrzności bawoła – uplecione w pajęczynę, chronią budynek przed dostępem złych duchów. Do dzisiaj obchodzone jest w Nepalu święto bogini Kali, podczas którego zabija się nawet 200 tysiecy bawołów, kóz, baranów i innych mniejszych zwierząt. Natomiast za zabicie krowy, uważanej w hinduizmie za świętą, trzeba zapłacić wysoką grzywnę i trafia się na 2 lata do ciężkiego więzienia

Do wizerunku Kali Bhajrawy, w naszyjniku z ludzkich głów, bojaźliwie podchodzą rozmodleni ludzie, składając w ofiary i zapalając lampki wotywne. Dawniej przyprowadzano tu przestępców i przed groźnym bogiem musieli świadczyć o swojej niewinności.

Wszystko się kończy – tak i nasza trzytygodniowa podróż dobiegła końca – 20 marca przywitałem się z bliskimi na lotnisku w Warszawie.