Opisy wypraw

Kolejna wyprawa na Jurę - 14-16.09.2007 r.

Dariusz Kujawski.

Mała wyprawa, ponieważ tylko trzyosobowa, informatyczna, ponieważ wszyscy uczestnicy to informatycy. O tematach informatycznych bynajmniej nie rozmawialiśmy ani razu, nasze sprawy zawodowe zostawiliśmy w domu. Ruszamy w jaskinie.

 

W Góry Towarne dojeżdżamy późnym wieczorem. Korzystamy z ogniska zostawionego przez miejscowych z Kusięt i rozbijamy obóz. Obóz, to znaczy wyciągamy karimaty, śpiwory i kiełbaski na ognisko. Nic więcej nam nie trzeba, no może coś do kiełbaski, ale to wszystko mamy ze sobą. Robimy skromną biesiadę i idziemy spać.

Już po świtaniu budzą nas krople deszczu. Chłodzą nasze twarze otulone snem. Nieprzyjemna chwila przebudzenia, deszcz nie przestaje padać. Nie ma na co czekać, zabieramy śpiwory i chowamy się do samochodu. Tu dosypiamy jeszcze kilka godzin. Nie za długo jednak, budzimy się od niewygody i głosów przechodzących grzybiarzy. Znowu ognisko, jeszcze się jarzy, mimo wcześniejszego deszczyku. Jemy gorące kiełbaski i w drogę.

 

Ruszamy do jaskiń Towarna i Dzwonnica. Nie są to trudne jaskinie mimo, że nie dla „zwykłych” turystów, a to co jest w nich piękne - że nie trzeba wracać tą samą drogą. Szybko znajdujemy grotę i wchodzimy. Wejście obszerne, później robi się coraz ciaśniej, skręcamy w prawą stronę i odwiedzamy jaskinię Towarną. Trzeba iść na czworakach, trochę wilgotno, ale to przecież jaskinia. Zbytnio się nawet nie brudzimy podziwiając złociste nacieki. Jest to „Złoto Adama”. Tak nam się spodobało jego stwierdzenie, że chyba tak już zostanie. Gdziekolwiek szliśmy dalej razem i widzieliśmy złociste odblaski na ścianach wołaliśmy Adama, aby tu przyszedł, bo jest tu jego złoto.

Jaskinia Towarna nie jest długa, wycofujemy się bliżej wejścia i tym razem idziemy w lewą stronę jaskini. Tu będzie trochę trudniej. Darek zwiedził całe te jaskinie już podczas poprzednich wypraw, więc idzie pierwszy. Robi się coraz ciaśniej, najpierw na czworakach, później czołgając posuwamy się do przodu. Mijamy Jaskinię Niedźwiedzią i przechodzimy do Dzwonnicy. Tak naprawdę nie wiem, gdzie zaczyna się i kończy która jaskinia. To jest jeden wielki ciąg korytarzy i sal.

 

Coraz ciaśniej, teraz pełzamy na plecach, robi się tak ciasno, że nie sposób odwrócić się na brzuch czy wyciągnąć rękę, aby zaświecić do tyłu. Zgubić się nie trudno, chociaż nie ma tu dużo możliwości. Darek prowadzi, za nim Adam i Misiek, tylko głosy odbijane echem. Nie widać nic prócz mlecznego światła latarki przed sobą. Tych z tyłu nie widać, chociaż to kilka metrów. Jest ciasno pełzamy powoli do przodu, jeszcze kilka małych zakrętów i wychodzimy z tunelu do małej salki. Czas na odpoczynek. Kolejno wychodzi Adam i Misiek.

 

Dalej nie skręcamy w lewą stronę do wyjścia, ale idziemy w prawą, w głąb jaskini Dzwonnica. Tu już nie trzeba się czołgać. Skuleni lub na czworakach idziemy przez wymyte korytarze. Wydaje się, że te kilkadziesiąt metrów jaskini wije się wokół góry, że oplata ją zwijając się to w jedną, to w drugą stronę. Po drodze mijamy salę, gdzie można się wyprostować i podziwiać mleczne nacieki, no i oczywiście „Złoto Adama”. Do końca już niedaleko, jaskinia zwęża się i dalej już nikt nie przejdzie. Wracamy tą samą drogą do sali, gdzie poprzednio odpoczywaliśmy i ruszamy korytarzem do wyjścia.

 

Kilkanaście metrów niezbyt trudnego odcinaka i jesteśmy przy wyjściu. Wspinamy się trochę do góry i dalej niestety trzeba zdjąć kask. Trochę trudno przecisnąć się w kasku na głowie. Jest tak ciasne wyjście, że każdy próbuje wyjść po swojemu. Darek jako pierwszy wychodzi przodem przez otwór po lewej stronie. Trochę powykręcany, ale wychodzi, okazuje się, że można było łatwiej. Adam i Misiek wychodzą tyłem przez otwór po prawej.

 

Tego samego dnia jedziemy zwiedzać zamki. Jedziemy do Mirowa. Po drodze odwiedzamy Złoty Potok i Rezerwat Parkowe w Dolinie Wiercicy. Tu stawy, zadbana okolica, prawdziwy park. Zatrzymujemy się na dłużej i jemy drugie śniadanie. Później idziemy wzdłuż brzegu bukowym lasem aż do jaskini Niedźwiedziej. Jaskinia nie duża, jedna sala z kominem gdzieś w górze. Podobno wychodzi na powierzchnię, ale nie znaleźliśmy wyjścia. Wracamy, jest mało czasu a chcemy zobaczyć wszystko…

W Mirowie zamek nie jest duży i niestety zamknięty. Remont wydaje się tu trwać od lat. Posępne mury na tle deszczowych chmur nie zapraszają do środka. Dookoła pustka i milczenie, tylko wiatr hula coraz głośniej. Obchodzimy dookoła budowlę na skale i kierujemy się do zamku w Bobolicach. To zaledwie dwa kilometry i decydujemy się na zwiedzanie.

 

Idziemy grzbietem „górek” mijając po drodze zadbane punkty widokowe z ławkami i nawet miejscem na ognisko. Z jednego takiego miejsca bardzo ładnie widać oświetlony skrawkiem słońca zamek w Mirowie, a po drugiej stronie patrząc naprzeciw, na tle zżółkniętych liści lasów, zamek w Bobolicach.

 

Ten zamek jest zupełnie inny. Też w remoncie, też nie wiele można zobaczyć, ale tu coś się dzieje. Tu widać, że remont idzie powoli do przodu, ba – ten zamek jest w rękach prywatnych. Wchodzimy przez niewielką i ładnie odnowioną bramę. Wewnątrz jest raczej ciasno, nie ma tu obszernego dziedzińca kojarzonego z zamków krzyżackich, za to wszystko jest na skale. Skały ograniczają wielkość murów i budynku głównego. Całość zadbana, chociaż rusztowania, nowe schody z zakazem wejścia a na zewnątrz betoniarka, no ale remont.

 

Jeszcze tego samego dnia chcemy wejść do jaskini Głębokiej w Podlesiach. Jest niedaleko, więc przyjeżdżamy wcześnie i mamy dużo czasu. Okolica bardzo ciekawa z licznymi górkami i skałami Gór Kroczyckich i Podlesickich. Mamy zamiar delikatnie powspinać się, delikatnie – czyli tam, gdzie da się wejść bez sprzętu. Miejsc do wspinania jest bardzo dużo i też dużo mijamy „skałkowców”. Wieje mocny, zimny wiatr i szybko marzną ręce. Niektórzy próbują wchodzić w rękawiczkach, ale to chyba ci mniej doświadczeni.

Wybieramy łatwiejsze podejście i wspinamy się do góry. Na Górze Kołaczy i dalej na Górze Zborów strasznie wieje. Aby zrobić zdjęcie czy ujęcie kamerą i dobrze spojrzeć w obiektyw trzeba siąść okrakiem na grzbiecie skały, i przytrzymać się kolanami.

 

… a widoki dokoła przepiękne. Daleko w słońcu mieni się droga w kierunku Mirowa, jakieś zabudowania, wszędzie lasy. Tu bliżej jak zęby smoków wznoszą się ku górze wapienne skały. Przybierają przy tym różne kształty. Jedne nieco ospałe przechylają się ku słońcu inne może młodsze prężą się jakby chciały pokazać jak są wysokie. Chropowata grań opada w dół kilkanaście metrów, niektóra nawet więcej, aby ponownie unieść się do góry inną skałą.

 

W drodze powrotnej na parking znajdujemy wejście do jaskini Głębokiej. Będziemy wchodzić do niej wieczorem i obawialiśmy się, że nie znajdziemy tej jaskini w ciemności. Jakoś polubiliśmy wejścia wieczorem lub w nocy. Dla nas „kretów” to bez znaczenia, o jakiej porze zwiedzamy. W jaskiniach nie świeci słońce, nie szumią drzewa, wiatr nie goni obłoków po błękitnym niebie i nie rosną kolorowe kwiaty, ale każmy kretom mieszkać w gniazdach na rozpromienionej porankiem łące…

 

Wejście do Jaskini Głębokiej to… otwarta krata. Trochę dziwne, ale wchodzimy. W dół prowadzą prawdziwe, betonowe schody. Na dole, w wielkiej sali, jeszcze nic specjalnego, jaskinia jakich wiele. Ciekawe nacieki, strop wysoko, więc wygodnie. Szukamy przejścia dalej. Jest. Niewielki otwór na prawo od wejścia po przeciwnej stronie sali, trzeba się czołgać.

Dla sprawdzenia, co to za kanał, pierwszy idzie Darek. Kilka metrów w glinie, coraz ciaśniej, chyba ślepy korytarz. Nie, zakręca w prawo i dalej coraz ciaśniej, trzeba ułożyć się bokiem, i jak gąsienica zakręcamy w tunelu. Kolejny zakręt cały czas nisko przepychając się rękoma i nogami. Trzeba chwytać się o krawędzie skały i podciągać. Złudzenie, że już koniec, ale kolejny zakręt, jeszcze metr, może więcej i jest wyjście.

Niska, ale dosyć duża sala. Tu widać jeszcze niezniszczone nacieki. Są wszędzie, na stropie i ścianach. Delikatne, zwisające, pojedyncze sopelki i kryształowa siateczka skamieniałych połączeń. W blasku latarek migocą delikatnym brązem, a niektóre żyłki są nieomal przezroczyste. W dalszej części sali za obniżeniem stropu jest już wyżej i można się wyprostować. Nie dużo tu miejsca, ale to najładniejsze miejsce. Tu nacieki są największe i lśnią wilgocią wszystkimi odcieniami brązu i złota. Podłoże, to mokra glina, miejscami rozmazana butami, a miejscami błyszcząca kałużami. Z salki prowadzi ślepa jama obok kawałek skały, można na niej usiąść ale… Stoi na niej kilka ulepionych z gliny kubeczków i mała laleczka… Ktoś się bawił…

 

Po zimnej nocy na świeżym powietrzu jedziemy na południe. Celem naszym jest zamek w Ogrodzieńcu, a właściwie w Podzamczu koło Ogrodzieńca. Jest dosyć zimno, wietrznie, a słońce nieśmiało wychyla się zza chmur. Na miejsce dojeżdżamy, gdy nikogo na zamku nie ma, a sam zamek jest zamknięty. Obchodzimy warownię dookoła. Białe mury i ściany zamku strzelają do góry posadzone na skale. Wapienie zęby sterczą z murów stojąc na straży twierdzy. Wychylają się ku widnokręgowi oczekując nadjeżdżającego rycerstwa. Niczym skamieniałe postacie rozsiadają się po całym zamczysku. Dookoła cisza, żadnych zwiedzających i tylko wiatr cos gada.

O godzinie 9.00 bramy się otwierają i wchodzimy do środka. Tu widzimy skrajności. Przepiękne mury starego zamczyska z duchem lat minionych, a tuż obok betonowe schody prowadzące na piętro. Stare fragmenty wnętrz i betonowa terakota na podłodze. Komercja i historia, ale ogólnie zamek nam się podoba. Robi niesamowite rażenie swoją wielkością. Czuć tu potęgę lat minionych i rolę budowli w na tym terenie. Widok z wieży podkreśla to uczucie wielkości.

Czas wracać do domu. Szukamy na mapie trasy i jedziemy na północ przez Ostrężnik. Jest tam zamek, stawy i chcemy się tam zatrzymać na „pstrąga”. Czas drogi szybko minął, więc zaczynamy od zwiedzenia ruin, jeść będziemy później. Zostawiamy samochód na niewielkim parkingu i wchodzimy w las niebieskim szlakiem w kierunku zamku.

 

Niewiele ponad 100 metrów od drogi poziom lasu się podnosi i pojawia się skalista góra. Podchodzimy bliżej i dostrzegamy wejście do Jaskini Ostrężyskiej. Gęby nam się roześmiały, gdy byliśmy już przy wejściu. Duże wejście rozdzielające się na dwa tunele. W jednym widać prześwit na drugą stronę góry, ale jest dość nisko, drugi niknie gdzieś za zakrętami w ciemnościach skały. Spoglądamy jeden na drugiego – i co ??? Przebieramy się - rzucił ktoś i chwilę później byliśmy z powrotem w sprzęcie jaskiniowym.

Jako pierwszy pokonujemy kanał po prawej stronie, ten trudniejszy, gdzie nie widać prześwitu na drugą stronę. Trzeba iść nisko, a po chwili czołgać się. Jest to inna jaskinia niż te, w których byliśmy do tej pory. Ta jest sucha. Nie jest to jednak zaleta. Czołgając się wdychamy cały kurz do nosa. Wwierca się i drapie nos i płuca. Kichanie to normalna sprawa.

 

Po około 15 metrach mijamy wąski kanał z prawej strony prowadzący przez zacisk do sporych rozmiarów komnaty. My czołgamy się jeszcze kilka metrów, przechodząc przez wąski tunel i wychodzimy po drugiej stronie góry. Chwila odpoczynku dla płuc i wchodzimy ponownie. Tym samym wejściem, ale przez sporą salkę prosto i lekko w prawo. Przed nami ściana i dwa przejścia wąskie tuż przy ziemi, a drugie, ponad 1,5 metra nad ziemią trochę szersze. Idziemy górą i znajdujemy się w szerokim korytarzu. Kilkanaście metrów łatwego przejścia i jesteśmy po drugiej stronie góry, ale w wejściu, w którym jeszcze nie byliśmy.

Kawałek dalej jest kolejne wejście. Kolejny tunel i znowu wyjście na drugą stronę góry. Pod tym względem wspaniała skała. Można się tu bawić w chowanego i ganiać po korytarzach, a na górze… Tam są właśnie ruiny zamku. Bardzo mało ich zostało. Trzeba wejść na sam szczyt i rozejrzeć się by dostrzec fragmenty murów biegnących dookoła. Zarośnięte szczątki ścian, rozsypane gruzowisko stropów. Wszędzie trawa i krzaki. Niewiele fragmentów, które określałyby wielkość i kształt zamku.

 

Jesteśmy głodni. Dosłownie parę minut i jesteśmy w Złotym Potoku w pstrągarni. Wyśmienita, smażona ryba. Soczysta, rozpływająca się w ustach a jej zapach wierci w brzuchu do teraz. Ze smakiem delektujemy się potrawą aż do oblizywania palców, później już tylko droga. Wracamy.