Opisy wypraw

Bałkany 2009

ellmo.

1. Dzień pierwszy i drugi "Poprzez Polskę. Słowację i Węgry"

 Spotykamy się jak zwykle w Nidzicy. Może nieco inaczej niż zwykle bo tym razem wyprawa zapowiada się na trochę dłuższą no i dalszą niż polskie góry i wyżyny. Przepakowujemy się do jednego samochodu, zabieramy Adama, którego mamy podrzucić do Warszawy. Pogoda piękna, humory dopisują, mkniemy znajomą "siódemką". Po drodze od mijanych znajomych zabieramy urządzenie zwane GPSem które jak się okaże odegra swoją rolę w naszej przygodzie. Około północy docieramy do podwarszawskich Janek, tu spotykamy Piotra który zabiera Adama i jadą w jaskinie. My krótka kawa i ruszamy dalej. Podróż mija spokojnie, jak zwykle poprzez noc przez Polskę. W Krakowie zmiana kierowcy, krótka przerwa na granicy polsko-słowackiej na zakup winiety i dalej. W Słowacji zaskakuje nas wszechobecna zieleń, a u nas było jeszcze tak szaro ... Na spokojnie przekraczamy granicę węgierską i zaczynają się znów niezrozumiałe napisy, dominują wyrazy zawierające "sz" i "h". Na stacjach benzynowych znają jednak angielski, a my umiemy na migi ;)


2. Srbija

Podjeżdżamy do granicy z Serbią popołudniem w sobotę, czuć odrobinę emocji których nie uświadczymy w świecie Schengen. Ustawiamy się w kolejce i czekamy... Kontrola samochodów osobowych jednak w miarę sprawnie idzie w kierunku Serbii czego jednak nie da sie powiedzieć o drugim kierunku, dwa pasy obok celnicy przykładają sie do pracy i sprawdzają czy nikt nie wwozi niedozwolonych rzeczy czy też ilości do Węgier. Kilka samochodów wygląda jakby sprzątało piknik po kontroli. Węgierski celnik się uśmiecha po sprawdzeniu paszportów i pokazuje że mamy jechać. Wjeżdżamy do celników serbskich, tu nikt sie nie uśmiecha. Zastanawiają nas ich  srogie miny, czyżby jednak jakiś problem ? Jednak nie, kilka potaknięć głową i wjeżdżamy. A więc tak wygląda Serbia myślimy zatrzymując się na granicy i rozglądając. Pola, droga i żebrzący Romowie, których za chwilę przepędza sam widok idącego serbskiego policjanta. Postanawiamy odjechać kawałek i zatrzymać się dalej na parkingu na jakieś śniadanie. Na śniadaniu można powiedzieć jedno: jest wietrznie i to bardzo. Nasz palnik ledwo co daje radę przez ten wiatr przygrzać wodę na kawę i zupki. Ruszamy dalej, dziś zamierzamy dotrzeć do Nowego Sadu - stolicy Wojwodiny. Dojeżdżamy tam wczesnym wieczorem. widząc drogowskaz na centrum właśnie tam się kierujemy. Wjeżdżamy do centrum miasta, zatrzymujemy samochód i postanawiamy przejść się na spacer po Nowym Sadzie. Napotkany człowiek w garniturze mówi odrobinę po angielsku ale za chwilę rozmowa przechodzi na serbsko-polski - tak, tak, z braćmi Słowianami da się dogadać przy odrobinie dobrej woli. Trochę wprowadza do niespoójności słowo "prawo", nie wiemy jeszcze o co chodzi ale dziękujemy za pokazanie kierunku i ruszamy. Dochodzą nas dźwięki orkiestry dla Polaków kojarzących się z muzyką Bregovica. Oczywiście idziemy w kierunku muzyki. No tak, sobotnie popołudnie, czas ślubów i wesel. Orkiestra złożona z kilkunastu grajków uzbrojonych w trąbki i trąby różnego kalibru daje czadu. Między nimi jeden wybija rytm na bębnie. Co zaskakuje muzycy grają freestyle, jedni kończą nagle aby pogadać z kimś, inni zaczynają w dowolnym momenci, wszystko jednak układa się w jeden magiczny rytm z odrobiną chaosu. Obserwujemy widowisko do końca. Czyli kilkanaście minut. Idziemy dalej w stronę głównej ulicy miasta dla przechodniów. Tradycja miesza się zauważalnie z nowoczesnością - czyli nowoczesne budynki banków i korporacji przylegają do rozpadających się dosłownie ruin. Na starówce jest jednak inaczej. Czysto, ładnie mnóstwo ludzi. Kupujemy w kiosku potrawę zwaną "burek" - dla nieznających tematu taka trochę tłustawa bułka z farszem mięsnym porozrzucanym w środku. Postanawiamy spocząc i spróbowac lokalnego piwa. Całkiem smaczne się okazuje. Siedząc pod parasolem podziwiamy urodę mieszkanek Nowego Sadu. W sumiej jak się okazało najładniejsze dziewczyny ze wszystkim miejsc w jakich byliśmy na Bałkanach. Postanawiamy ruszać dalej. Po drodze oczywiście bładzimy i wyjeżdżamy w jakąś małą uliczkę za Dunajem, ale okazuje się świetna okazja do zrobienia zdjęć dla pływających domów po Dunaju. Pytamy napotkanego starszego pana na motorku jak wyjechać na Belgrad. Komentuje "Ah Poljacy, Poljacy" i coś w stylu że nam pokaże tylko mamy jechać za nim. Jakby ktoś nie wiedział to serbskie obyczaje na drodze znacznie różnią się od polskich. Światła czerwone to tylko sugestia. W każdej chwili można się zatrzymać na prawym pasie, ilość pasów się redukuje ale to nie nasz problem. Dziadek na motorku zatrzymuje sie przed nami i pokazując ręką prosto mówi "Prawo, prawo, prawo i pod most". No !!! W końcu się wyjaśniło :) Prawo to po serbsku oznacza prosto. Zmęczeni jedziemy dalej "prawo". Zatrzymując sie na światłach obserwujemy jak zmienia się nam na zielone, ale ...
na pasy wpada Serb, jedną ręką przytrzymuje orzeszki przy, druga macha zebyśmy jeszcze nie jechali, podnosząc wysoko kolana przebiega na czerwonym świetle. Rozbawiło nas to i powstało nowe określenie "przechodzić na Serba" ;)
Jeszcze przed mostem przez który mieliśmy przejechać widzimy twierdzę na drugim brzegu Dunaju - Petrovaradin. Po kilku zdjęciach postanawiamy się udać właśnie tam. Zwiedzamy Petrovaradin, piękne widoki na zachodzące słońce nad Dunajem, widać całe miasto. My jednak musimy znaleźć jakieś miejsce noclegowe tzn. w miarę spokojny parking. Wyjeżdżamy poza miasto i wjeżdżamy do parku Fruska Gora. Za kilkadziesiąt kilometrów znajdujemy duży parking oraz otwartą knajpę, gdzie pozwalamy sobie skorzystać z dobrodziejstw bieżącej wody. Ostatecznie zasypiamy w samochodzie, opel astra znów naszym motelem :)

Rano troszkę zimno się zrobiło po pobudce, pośpiesznie odpalamy samochód i właczamy nawiew, w ruch idzie kuchenka turystyczna i gotujemy po zupce i małej czarnej. Obieramy azymut na Belgrad.
Azumut obrany prawidłowo, po niedługim czasie (2godzin) wita nas tablica Belgradu. Pamiętając doświadczenie z mniejszego wiele Nowego Sadu zatrzymujemy się na stacji benzynowej o zakupujemy mapy.
Mapy Belgradu i Bałkanów. Każdy obiecuje sobie powiesić na ścianie po powrocie ;)
  Z dużą dozą ostrożności (ach te serbskie zwyczaje drogowe ) dojeżdżamy do starówki, do twierdzy Kalemegdan. Mimo ścisku w mieście znajdujemy dużo wolnych miejsc nad Dunajem, akurat roztacza się z twierdzy przepiękny widok na połączenie rzek Sawy i Dunaju.

Okazuje się że przewodnik gratis - wycieczka depcząca nam po piętach okazuje się Polakami. Wsłuchujemy się w słowa pani przewodnik - mądrze mówi, ale po krótkim czasie się odłaczamy i spacerując docieramy do centrum, spacerujemy główną uliczką. Tradycyjnie musimy spróbować lokalnego jedzenia oraz napitków (LAV rządzi ;) Niestety dla nas zabytki w Belgradzie są rozproszone po całym mieście a my czasu mamy mało. Z lekką niepewnością siadam znów za kierownicę i wyjeżdżamy.

Zmierzamy do zamku Golubac, zdjęcia które przyciągnęły naszą uwagę wcześniej w internecie nasuwają skojarzenia z Władcą Pierścieni. Dojeżdżamy tam popołudniem. Widok spełnił oczekiwania - Dunaj wlewa się pomiędzy góry a na straży stoi opuszczone zamczysko Golubac. Podziwiamy z dołu po czym wdrapujemy się tam gdzie można dojść w góre - samotną ścieżką, ukrytą wśród chaszczy. Próbując znaleźć nocleg postanawiamy pojechać nieco dalej. Ostatecznie zatrzymujemy się nad Dunajem, po drugiej stronie widać Rumunię. Zastanawiamy się czy dzikie dingo rumuńskie nie podpłyną do nas. Po kolacji i kontemplacji pieknych uroków przyrody ;) zasypiamy w naszym Gangbusie zaparkowanym na przydrożnym parkingu

Następny dzień, pobudka, trochę zdezorientowani udajemy się zwiedzać jaskinię o wdzięcznej nazwie Rajkova Pecina. Po dojechaniu niestety okazuje się że jest to jaskinia turystyczna ale niestety zamknięta na klucz. Udajemy się ścieżka pod górkę aby po półgodzinnym spacerze zajść ją z drugiej strony. Tu nie ma kluczy, zamków tylko trochę strome zejście. Ogólnie udało się, wchodzimy na początek jaskini, dalej niestety trzeba mieć już sprzęt jeżeli ktoś myśli o tym aby też wrócić. My bez sprzętu wspinaczkowego więc wracamy. Postanawiamy odświeżyć nieco zapachy w samochodzie i postanawiamy się umyć w położonym nieopodal strumieniu.

Teraz kierujemy się do pięknego miasta Nis. Celem naszym jest "Wieża Czaszek". Historyczne miejsce, nieudanej próby pokonania morale serbskiego narodu przez Turków. W mieście niespodzianka akurat wracają chyba z jakiejś szkoły młode Serbki - niestety na próby polskiego, rosyjskiego i angielskiego (oraz imitację serbskiego) nie chcą z nami rozmawiać :(. Kurde jakby na naszym oplu był napis GangBus. Ale kolejna udziela nam informacji. Trafiamy na miejsce. Napotkana para młodych Serbów wyjaśnia nam że niestety dziś się spóźniliśmy - zwiedzanie Wieży Czaszek tylko do godziny 15 w niedzielę. A dziś właśnie niedziela. Ehh, do jutra nie będziemy czekać, tym bardziej że czeka nas kolejna fascynująca atracja ....

Kontynuujemy dalej podróż - tym razem celem jest Davolija Varos...
Późny wieczór, czujemy że jest już blisko, droga wije się przez ciemność, aż nagle zatrzymuje nas czerwony świecący przedmiot. No tak, takiej atrakcji jeszcze nie było, tym razem kontrola policyjna. Niedaleko granicy to i kontrole wzmożone. Policjanci okazują się mili, niedowierzają że jedziemy do Davolija Varos o tak późnej porze. Spisują nas mimo wszystko. Spodobały im się nasze czołówki, więc użyczamy jednej sztuki do spisania nas ;). Policjant jeszcze raz w charakterystyczny sposób łapie się za gardło jakby się dusił i powtarza słowo "straszno", a na odpowiedź że zamierzamy tam spać wogóle kręcą głowami ale puszczają dalej i twierdzą że jest tam duży parking. No cóż tego właśnie szukamy. Za kilkanaście minut jesteśmy na miejscu. Oczywiście mimo zbliżającej się północy zakładamy czołówki i idziemy zobaczyć. Turystyczne miejsce, jednak w nocy zupełnie opuszczone. W kącie obok zabudowań w palenisku dopala się ognisko. Ktoś ostatni opuścił to miejsce kilka godzin wcześniej. My postanawiamy zobaczyć te niezwykłe skały w świetle czołówek. Robią niesamowite wrażenie w nocy. Wiatr świszcze pomiędzy czerwonymi, kilkunastometrowymi słupami przykrytymi granitowymi daszkami. Wracamy do samochodu i spać. W nocy budzi mnie tajemnicze trzęsienie samochodu. Na wszelki wypadek nie podnoszę głowy. Inni też słyszeli ale uważają że to wiatr. Tajemniczo trochę, bo miejsce otoczone drzewami zbyt mocno na tak silny wiatr...

O poranku idziemy odwiedzić jeszcze raz diabelską wieś, pożegnawcze fotosy i zmykamy ku dalszej przygodzie. Czas zobaczyć to słynne Kosovo !!!

Zatrzymujemy się przed granicą. Dookoła dzikość, kilka szop z ważnymi napisami, coś krzyczący policjanci. Zaczyna się mżawka a na nas spada wiadomość że mamy zapłacić mandat 2000 dinarów. Dinarów nie mamy, celnik każe wymienić pieniądze. Nie wiemy za co ale nie będziemy się kłócić z człowiekiem z kałachem. Super, zapłaciliśmy i dalej stoimy. Serbom nigdzie się nie śpieszy. Nam i owszem, chcemy być jak najdalej od granicy, jest tu dziwnie i obco. W końcu dostajemy dokumenty i i ruszamy na kontrolę kosovską. Tu niespodzianka - zielona karta jest nieważna, za wjazd najtańsza opcja ubezpieczenia kosztuje 50 euro. No to płacimy z ciężkim bólem, przeglądają nasze paszporty i w drogę. A droga jest usiana zasiekami a znaki nie zachęcają do schodzenia na pobocze. Musimy się zatrzymać i robimy to za kilkanaście kilometrów w przydrożnej kawiarni. Siedzi kilku znudzonych kosovskich albańczyków, ale zagadują przyjaźnie, słowo kawa jest jednak uniwersalne ;) Przy okazji zwiedzamy łazienkę - robi wrażenie - tyle że muszla jest w postaci dziury w podłodze - cóż co kraj to obyczaj. Po kawce mkniemy do Prisztiny, stolicy. Tu jednak Grzegorz czuje się trochę niepewnie za kierownicą i oddaje mi stery. Ogólnie nawet ileś tam lat temu tak się nie stresowałem na egzaminie z prawa jazdy jak podczas horroru w Prisztinie. Na początek jeden wielki plac budowy. Miejscowi wiedzieli jak przemykać, ja musiałem przymykać oczy. 2 godziny zajęła pełna wyzwań trasa przez Prisztinę. Wyzwania składały się z próby zgadnięcia gdzie droga do Albanii, wysłuchiwanie setki klaksonów wszystkich kierowców, przyjęcie z pokorą stanowczego pukania się w głowę z policyjnego wozu, próby ogarnięcia szalonego trybu jazdy mieszkańców Prisztiny, dopytywania się kilkukrotnie o drogę oraz na sam koniec - deser: czyli wielkie rondo conajmniej trzypasmowe (oczywiście nikt malowaniem pasów nie fatygował się tam chyba nigdy), na którym powinniśmy skręcić na czwartym zjeżdzie - udawało się jednak za każdym razem skręcać tylko w najbliższe prawo potem dojazd do miejsca gdzie można zawrócić, powrót na rondo, kolejna prawa itd...

Ufff, w końcu udało się przejechać tę Prisztinę, nawet wóz cały, tylko nerwy sfatygowane. Jeszcze tylko Prizren, uff też udało się  - tylko raz zbłądziliśmy ;) Majki wychodzi dopytać o drogę - napotkany tubylec cieszy się że może pochwalić się swoim łamanym angielskim. Na słowo Polska mówi "kocham Cię lubie Cię" i szczerzy zęby. No cóż dziwnie się czujemy po takim wyznaniu. Dziękujemy ładnie, i ruszamy. Przy okazji dowiadujemy się że piwo w Kosovie jest drogie. Mamy zamiar jeszcze tego samego dnia dojechać do Albanii więc się troszkę śpieszymy. Po drodze fascynują nas znaki drogowe z podaną prędkością dla czołgów. Próbujemy lokalnej potrawy - ale chyba trochę z nas zdarł. Nie pamiętamy jak nazywała się ta potrawa ale przypominała kilkanaście naleśników na sobie przesmarowanych smalcem. Taki sobie zapychacz. Obok przydrożnego baru jest toaleta. Jednak nawet tubylec odsłoniwszy kotarę, kręci głową i odchodzi nie skorzystawszy. My tym bardziej nie będziemy ryzykować. Wjeżdżamy na granicę albańską i tu jak się okaże nasz światopogląd ad. Europy zostanie wywrócony do góry, zmieszany i jeszcze raz wywrocony na lewą stronę...

ALBANIA

Miła szybka i sprawna kontrola paszportowa po stronie Kosowa. Wjeżdżamy na albańską. Tu pierwszym etapem jest przejazd przez zabrudzoną kałużę... i nagle ... ŁUP - zasunęliśmy mostem o coś w tej kałuży - ale chyba wszystko w porządku jedziem dalej. Celnik zatrzymuje, skanuje dokumenty, coś tłumaczy że ZONA STOP. Cóż jak stop to stop. Podjeżdżam dalej - nic się nie dzieje. Czekamy kilka minut, nic się nie dzieje nikogo nie ma. Więc wracam nieśmiało i zapytuję machając ręką na drogę - "ZONA STOP" ? On odpowiada machając podobnie "zona stop", no dobra, to jadę. Na wszelki wypadek bardzo powoli. Zatrzymuje mnie przeciągły gwizd, świdrujący wszystkie nerwy. Zatrzymuję wóz, biorę papiery i biegnę do okienka "zona stop" - akurat pojawił się celnik - uśmiecha się i każe podać papiery. Coś tam wypisuje, zagaduje po swojemu, na co ja odpowiadam piękną polszczyzną że nie rozumiem, macha zrezygnowany że mamy jechać. Od tej chwili jesteśmy w Albanii, patrzymy na drogę przed siebie i z trzech gardeł wydobywa się jednocześnie słowo, które Polak wypowiada gdy jest czymś zaskoczony ...
Tak, wrażenie jednego wielkiego placu budowy ma to coś co ma być drogą kiedyś, ustawione kamienie symbolizują podział na pasy, leniwie pasące się krowy symbolizują chyba robotników. Z magiczną prędkością 20km/h mkniemy uroczą droga od granicy. Dookoła góry, pastwiska i wszechobecne bunkry, wynurzające swe łby z ziemii jako żywe świadectwo separacji Albanii na arenie międzynarodowej. Jedziemy około godziny, zastanawiamy się ile przejechaliśmy, zaraz, zaraz. Na granicy przekręcił nam się mały licznik - więc zrobiliśmy ...
24 kilometry.
Porażka
Niedługo dojeżdżamy do miasta Kukës. Tu dowiadujemy się dlaczego po miastach nie można poruszać się szybciej niż 30km na godzinę. Po prostu jak odrobinkę dbasz o swój samochód to mu tego nie zrobisz. Jestem skupiony za kierownicą, nagle słyszę gromkie uważaj ale nie zwracam na nie uwagi bo wymijam atakujący mnie z prawa mercedes. Ruch okazał się słuszny, jednym rzutem przejechałem nad otwartą studzienka kanalizacyjną (!!!). Cóż trzeba uważać na tzw. ITEMY na drodze. Tak wogóle ad mercedesa, to na drogach albańskich mercedes króluje. W tym małym, biednym kraju jeżeli chcesz kupić sobie samochód musi to być mercedes. Żaden inny się nie liczy. Oczywiście mowa tu o starych modelach 124, 190 itp. Na inne raczej ludzi nie stać. Ale jak już masz tego mercedesa to jest kimś. Możesz wystawić łokieć za przyciemnioną szybę i patrzeć na resztę z wyższością.
Po małych dramatach w Kukes wyjeżdżamy na górską drogę, Zastanawiamy się nad malowniczo wijącą się ścieżką daleko przed nami - po dłuższej chwili okazuje się że to nasza trasa główna do Szkoderu. Najpierw zakręty są tak ostre że widzimy swoje tylne światła. Ale okazuje się że to nie koniec. Najnormalniej w świecie podczas zakręcania "kończy" się kierownica. I tak ciągle. Troszkę do góry aby zaraz w dół. Mocno w lewo, aby zaraz w prawo. Malowniczość zaczyna nam się uprzykrzać a w rękach siły brakuje do kręcenia. Oczywiście o niespodziankach typu "nagle nie ma asfaltu" lub "nagle nie ma znaków a droga się rozchodzi" nie wspominając. 

Zajeżdżamy na stację benzynową. Z ciekawości bardziej niż potrzeb zakupu. Najpierw zapytamy się czy można płacić kartą. Angielski język nie działa. Pokazujemy kartę płatniczą - odpowiada nam smutne kiwanie głową. Zadowoleni już coś wybieramy do zakupu ale niestety przypominamy sobie, iż akurat w Albanii kiwanie głową odpowiada znaczeniu "NIE". Miny rzędną. Wychodzimy. Powolutku (bo jakże inaczej) ruszamy dalej. Droga górska wije się dalej. Charakterystyczne jest trąbienie przy dojeżdżaniu do zakrętów. My jedziemy spokojnie. W sumie gonią nas cały czas cieżarówki. Nie wyobrażamy sobie jak oni się wyrabiają.