Opisy wypraw

Wyprawa w Sokole Góry - 29.06- 01.07.2007 r.

Dariusz Kujawski.

W dniach 29.06 – 01.07.2007 r. obyła się druga wyprawa Speleoklubu Warmińsko – Mazurskiego „SPELEON” do jaskiń Jury Krakowsko - Częstochowskiej. Tym razem miała to być wyprawa trudniejsza, mająca sprawdzić nasze umiejętności i doświadczenie zdobyte na cotygodniowych spotkaniach i poprzedniej wyprawie do jaskiń. Po zebraniu wszystkich członków wyprawy od Olsztyna poprzez Nidzicę aż do Mławy, ruszyliśmy w drogę w kierunku dobrze już nam znanych okolic Olsztyna pod Częstochową.

 

Na miejscu byliśmy późnym wieczorem. Przywitało nas pogodne niebo błyskające gwiazdami i szumiący las skrywający w swych cieniach mroczne jaskinie. Nie czekaliśmy na rozbicie obozu i nawet nikt o tym nie myślał. Szybko przebraliśmy się, skompletowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy w las. Pierwsza trasa to kierunek góra Puchacz i jaskinia Studnisko. Jest to najgłębsza jaskinia poza Tatrami na terenie Polski (77,5m).

Podekscytowani docieramy do otworu średnicy około 2 m. Jest ciemno, dookoła las, żadnych dźwięków tylko nasze rozmowy i żarty dla wypędzenia niepewności przed zejściem w dół. Mocujemy do skały linę i ustalamy kolejność schodzenia. Pierwszy schodzi Piotr jako najbardziej doświadczony i reszta kolejno według ustaleń. „Misiek” sprawdza każdego zjeżdżającego w dół i sam schodzi jako ostatni. Każdy z nas doczepia się przyrządami zjazdowymi do liny i w dół.

 

Przechylenie ciała do tyłu, blokada liny ręką za sobą i powolne popuszczanie, parę kroków w dół opierając się jeszcze o skałę i dalej już tylko pusta przestrzeń. Zakołysanie na linie i powoli jedziemy w 40 metrową ciemność. Po drodze skalne nacieki i różnokolorowe skalne załamania migocące w świetle lampy. Jakieś szmery, ciche piski i delikatne łopotanie – nietoperze. Dziwne uczucie. Lina delikatnie zaczyna się prostować po skręceniu przez poprzednich zjeżdżających. Jeden obrót, drugi trochę szybciej, kolejny… Jak na karuzeli. Powoli zaczyna obracać się wnętrze jaskini. Jeszcze bez lęku, ale z niepewnością przyśpieszenie zjazdu - jakby się chciało jak najszybciej być na dole. Tam czekają już migocące światełka latarek Piotra i Lucjana.

 

Na dole chłodno. Wszyscy jesteśmy w wielkiej, wysokiej na 33 m. sali niczym bazylice ze słabo widocznym otworem wyjściowym. Chwila odpoczynku i idziemy dalej. Jeszcze tylko zostawiamy plecaki z niepotrzebnym sprzętem i wchodzimy w ciasne korytarze jaskini. Trochę zgarbieni w ukłonie niskich przejść, trochę na kolanach, na brzuchu przytuleni do mokrej skały idziemy coraz głębiej. Nikt nie patrzy na to, że się pobrudzi. Czołgając się przechodzimy przez błotne kałuże wycierając je sobą. Rękawice całe przemoknięte kolana bolą od wgryzających się odruchów skalnych, tak musi być.

Docieramy na dno i satysfakcja. Odpoczynek, radość. Jeszcze robimy sobie zdjęcia, smakujemy wodę ze ściany. Pora wracać. Tą samą drogą przez mokre korytarze i „Bazylikę”. Później… wisząca lina, wpinanie przyrządów i zmęczenie pchające nas do góry. Delikatne zgrzytanie przesuwającej się liny przez Crolla na piersiach i metr po metrze do wyjścia.

 

Darek wychodzi ostatni. Przywiązuje worki ze sprzętem do liny i jeszcze stoi chwilę sam na dole. Gasi światło swojej lampy i zapadają zupełne ciemności. Odwraca się do tyłu, do przodu, nic nie widać. Zamyka oczy, otwiera, ale to bez różnicy, gęsta czerń oplata linę sama wspinając się do góry. Nieomal namacalnie dotyka i wchłania Darka jakby zostawiając go tylko dla siebie. Błysk światła na kasku przerywa sen, wyrywa linę otchłani – pora wychodzić.

 

Po sześciu godzinach w jaskini wychodzimy na zewnątrz i stajemy w innym świecie. Jeszcze zdyszani po trudnym wejściu i z trzęsącymi się ze zmęczenia nogami podamy dookoła otworu jaskini. Jest już dzień, świtanie jeszcze z budzącymi się ptakami. Dookoła słychać ich śpiew, który tylko tak radośnie o świcie słychać. Słońce ukryte jeszcze za drzewami, ze snu się nieśmiało budzi, a nam tak tego snu brakuje.

Zmęczeni i ubłoceni udajemy się w stronę samochodu. Po drodze, jakby przy okazji „zaliczamy” drugi raz Jaskinię Pochyłą. Po dotarciu na polanę, gdzie stał nasz samochód rozpalamy ognisko i jemy naszą kolację, może śniadanie. Nie ważne i tak po chwili padamy tam gdzie siedzimy nie myśląc o „dachu” namiotu. Dzisiaj dachem będzie wschodzące słońce i błękit nieba. Sen…

 

Kolejny dzień. Udajemy się w Góry Towarne do Jaskini Cabanowej. Jaskinia nie trudna, ale ma kilka przejść, które ugniatają klatkę piersiową i nie chcą przepuścić dalej. Tu ćwiczymy czołganie. Tam też spotykamy „skałkowców” i rozpoczynamy zabawę ze wchodzeniem na skałki. Zabawa przednia, zwłaszcza jak wchodzi się na skałki w … gumiakach.

 

Po południu przyszedł czas na jaskinię Wszystkich Świetych, oj naprawdę Wszystkich Świetych… Na początku niż trudnego, przecież już tyle przeszliśmy, niespełna dziesięciometrowy zjazd, mała salka, później trochę trudniej. Wchodzimy w kilkumetrową szczelinę. Ha, wchodzimy… Wpełzamy na plecach, nogami do przodu aby się nie zaklinować zwłaszcza, że w połowie korytarz zakręca i trzeba odpowiednio ułożyć ciało aby przejść. Przeciskamy się do małej salki i odpoczywamy. Mała salka to za dużo powiedziane, to pomieszczenie wielkości większego stołu. Siedzimy we troje – Piotr, Darek, Paweł. Misiek przeciska się do nas, ale nie ma miejsca, siedzimy skuleni wpatrzeni w wąską szczelinę.

- Teraz będzie około pięciu metrów kanału – Piotr zaczyna wiązać linę do metalowego pręta zamocowanego w ścianie – ale przed wejściem musicie być już upięci do liny bo zaraz za kanałem macie dziesięciometrowy komin i dalej zjeżdżacie na linie.

 

Chwila ciszy, czekamy co jeszcze powie, a nasze oczy robią się troszeczkę szersze. - i pamiętajcie aby przeciskać się na boku co chwila podnosząc się do góry bo inaczej zaklinujecie się.

 

No i dobrze, Piotr jako pierwszy poszedł a my zostaliśmy. W takich chwilach przychodzą różne myśli, począwszy od tych co ja tu robię a skończywszy na tych, że nie warto o tym opowiadać, ponieważ żadna opowieść nie odzwierciedla tego, co dzieje się tu na dole.

 

Przechodzimy. Powoli, jak pouczał Piotr, wciskanie nóg do szczeliny kanału, wpełzamy głębiej. Robi się ciasno. Ciało bardziej na bok i dalej, trochę do góry, centymetr po centymetrze… Stop, coś nie idzie. Mocniejszy napór, więcej siły i nic. No nie, uprząż zaczepiła o coś. Trochę do przodu, nieco wyżej i w kanał. Znowu blokada, coś trzyma. Niestety nic nie widać, nie można się odczepić, ręce zablokowane, nie można ich zgiąć. Znowu do przodu, trochę do góry i do tyłu w przejście. Poszło… Uprząż puściła, można pełzać dalej. Nie za daleko jednak. Kilka ruchów i nogi tracą oparcie. Ciało przesuwa się w pustkę zwisając ze skalnej półki. Jeszcze tylko ściśnięcie liny, upewnienie się, że jest odpowiednio wpięta i zsunięcie w komin. Miłe bujnięcie i już bezpiecznie na linie. Jazda siedem metrów w dół.

 

Na dole niewielkie przejście i sala. Niczym nie zmącona cisza. Przepiękne nacieki wijące się poskręcanymi skałami do góry i my z przeświadczeniem, że niewielu tu było przed nami. Chwila zadumy nad pięknem natury i milionami lat spływającej tu wody, która ukształtowała te formy. Robimy zdjęcia aby upamiętnić te chwile i wracamy.

 

Patrząc z dołu w górę komina, zdajemy sobie sprawę, że gdzieś tam jest otwór którym trzeba się przecisnąć. Niewiarygodne, że trzeba tam jeszcze jakoś wejść. Mając jeszcze przed oczami niedawne przeciskanie przez kanał, mamy „nietęgie” miny. Przecież tu nie zostaniemy, trzeba do góry, damy radę… Pocieszanie.

 

Jeden za drugim wpełzamy w ciemność nad głowami. Docieramy do małego otworu wejścia. Wisząc na linie odchylamy się nogami o skałę i przeciskamy przyrządy przez krawędź półki. Podciągamy się, weszła głowa i już opieramy się piersiami o skałę. Jeszcze do przodu i chwila odpoczynku. Wypięcie z liny i trzeba dalej w kanał. Niewielkie podciągnięcie ale nogi nie mają na czym się opierać, one jeszcze wiszą w kominie. Ruch dżdżownicy odepchnięcie nogami w powietrze i jeszcze trochę. Już prawie w kanale, jeszcze raz odepchnięcie o powietrze i już w środku. Teraz tylko bokiem aby się nie zaklinować i do wyjścia. Dalej już tylko „bułka z masłem”. Na zewnątrz jest już ciemno, czyżbyśmy znowu coś przegapili...

 

Po opuszczeniu jaskini spotkamy grupę młodych ludzi, wraz z którymi udajemy się w stronę pobliskiej Jaskini Koralowej. Jest to jedna z najciekawszych na Jurze. Posiada znaczną długość (ok 380 m ) i urozmaicone korytarze, do których pokonania potrzebne jest wykorzystanie technik taternictwa jaskiniowego (zjazd z przepinkami, wspinaczka). Od lat jest ona ulubionym miejscem treningu taterników jaskiniowych, przed wyjazdami w trudniejsze jaskinie Tatr.

 

Tu w wyniku niedostatecznego przygotowania a może głupoty dwoje z nowych znajomych podczas zjazdu uległo dość poważnemu wypadkowi, co uniemożliwiło im samodzielne wydostanie się z jaskini. Musieliśmy sami przeprowadzić akcję ratunkową, ale to już inna historia.