Opisy wypraw

Wyprawa w Dolomity - sierpień 2008

Daroisz Kujawski.

Droga w Dolomity jest długa. Zwłaszcza, gdy myli się drogę i kilka godzin jedzie nie w tym, co trzeba kierunku. Na dodatek psuje się samochód, zagotował się olej w silniku. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Po około 40 godzinach drogi, z przerwą na sen, docieramy w Alpejskie Włochy. Nawigacja GPS prowadzi nas zadziwiająco krętymi drogami, przez wąskie uliczki i podwórka. Nie ważne czy ustawi się tryb trasy szybkiej, czy najkrótszej. Wspinamy się serpentynami do góry na wyczerpanie silnika, który z ledwością ciągnie swój ciężar na pierwszym biegu i później jakby dla wytchnienia z pełną mocą do najbliższego zakrętu ostro w dół. Krajobraz zmienia się cały czas, co chwila ukazując inne widoki. Przejeżdżamy tunelem drzew, doliną ze spiętrzonymi po obu stronach górami jak grzebienie sterczącymi wysoko wierzchołkami by po chwili wjechać do jakiegoś miasteczka z wąskimi uliczkami, kolorowymi ościeżnicami w oknach i sjestą.

 

Dzień pierwszy

 

W końcu docieramy. Jedziemy w okolicę miejscowości Padola i zatrzymujemy się przy drodze dojazdowej do schroniska Lunelli, na stanowisku biwakowym z drewnianym stołem i ławami. Jeszcze tego dnia planujemy małe wyjście w góry. Tak bardzo spragnieni jesteśmy wędrówki, że przynajmniej na kilka godzin chcemy poczuć smak skały.

 

Z kilku wariantów wybieramy trasę w kierunku schroniska Lunelli i dalej szlakiem 152. Chwilę na przebranie i idziemy. Nieomal pędzimy do góry, jak zwykle za szybko, ale bez bagażu nie sprawia to większego problemu. Po około pół godziny docieramy do schroniska. Odkrywamy, że cały ten odcinek można przejechać samochodem. Dobra wskazówka, ponieważ kolejnego dnia czeka nas ten sam odcinek drogi. Dłuższą chwilę odpoczywamy u stóp gór Cima Bagni.

 

Zupełnie inne to góry, niż nasze polskie Tatry. Nawet nie w wielkości ta różnica, ale w samym wyglądzie. Dolomity są górami kruchymi, co sprawia, że na skutek erozji, mają spiczaste kształty szczytów, czasami wymyślne w swojej formie przypominające różne postacie. Widać tam głowy, zęby, czasami wieże zamków, a czasami parówkę wbitą w skałę zwłaszcza, gdy podstawą posiłków są chińskie zupy.

 

Od schroniska skręcamy w lewo, przechodzimy niewielką polaną, później wzdłuż strumienia, następnie przechodzimy przez wodę, przez płytkie rozlewisko i kawałek dalej wchodzimy na skały. Stopniowo podążamy w górę. Wchodzimy powoli, kilkoma zygzakami wijących się ścieżek. Cały czas do góry. Po pewnym czasie ścieżka wyrównuje się i prowadzi zboczem dokoła góry. Przed nami Dolomity po raz pierwszy widziane z tej wysokości. Przestrzenie cieszą nasze oczy, szczyty oplatane mgłą chmur wydają się niknąć gdzieś w błękicie. Zieleń lasów gdzieś w dole, nitki ścieżek i dróg gdzieś daleko. Małe kwadraciki domów tak bardzo w oddali, że nie sposób odróżnić pojedynczych domostw.

 

Tu po raz pierwszy przechodzimy przez piargi, przekleństwo dla naszych nóg. Ogromne zwaliska kamieni skalnych, piachu i pyłu. Całe góry skruszonego wapienia, który oślepia jasnością odbijającego słońca. Nogi obsuwają się i wykrzywiają na nierównym podłożu a każdy krok szeleści zgrzytem kamieni.

 

Jeszcze kilka podejść i później w dół. Trochę lasem, szeroką ścieżką, później tylko ledwie widoczną, zarośniętą krzakami prawie pionową na skręcenie karku. Przyjemny chłód lasu i późnej pory łagodzi zmęczenie. Jeszcze tylko wyjść z zagubionej ścieżki i znowu jesteśmy przy schronisku Lunelli. Dalej to tylko trochę asfaltowej drogi do samochodu.

 

Dzień drugi

 

Dzisiaj wychodzimy na dłuższą wędrówkę. Chcemy przejść Ferratą Zandanella przez masyw Croda Rossa Di Sesto. Nie wstaliśmy wcześnie i zbytnio nie śpieszyliśmy się. Małe śniadanko przywiezione z Polski, puszki drobiowe, biały chleb, czarna kawa i zupa chińska. Zbieramy się do wyjścia. Zwijamy namiot, sprzątamy po sobie i jedziemy w kierunku schroniska. Po drodze mijamy ujęcie wody z płynącego źródła. Myjemy się i bierzemy zapas wody w butelki, dla każdego półtora litra.

 

Przy schronisku wypakowujemy się, zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy na dwa dni i nareszcie ruszmy. Pniemy się do góry szlakiem 101 w kierunku schroniska Berti. Tu sporo turystów. Idą w różnych kierunkach, często witają się z nami po włosku, ale jak widzą, że odpowiadamy jakoś tak nie po ichjemu, szeleszcząc po polsku lub angielsku, to biorą nas za niemieckojęzycznych i jakoś tam twardo odpowiadają. Po drodze robimy kilka odpoczynków na wijących się ścieżkach. Przystajemy w szumie spadających strumieni szukając w niskich zaroślach cienia. Zostawiony samochód już daleko i ledwie można go zobaczyć. Jest ciepło, słońce nagrzewa powietrze coraz bardziej a my coraz wyżej.

Po około godzinie jesteśmy przy schronisku Berti na wysokości 1950 metrów. Tu w barze za jedno euro kupujemy kawę expresso, ale czarnego płynu tak mało, a pić bardzo się chce, że każdy bierze jeszcze kawę w normalnych wymiarach kubka. Schronisko to wspaniałe miejsce na odpoczynek i kres dzisiejszej wędrówki dla większości gości. My idziemy dalej. Wąską ścieżką, z tyłu schroniska w prawo, schodzimy w dół i później pomiędzy niewielkimi nierównościami w kierunku stawu di Popera.

Staw niewielki, o przepięknie czystej wodzie. Skały i niebo odbijają się w nim jak w lustrze. Na dnie kamienie, żadnej roślinności. Aż czuć delikatny chód zimnej wody. Rozbieramy się i robimy biwak. Kolejne puszki i chleb z Polski. Jemy obiad i odpoczywamy. Obok, tuż za nami zaczynają się piargi. Aż nieprzyjemnie patrzeć na góry zwalisk skalnych. Turyści na nich idący wyglądają jak małe kropeczki poruszające się na tle białego wapienia. Gdzieś tam w oddali kres naszej dzisiejszej drogi.

 

Ciężko nam się idzie po kamieniach. Plecaki wydają się być coraz cięższe, pot płynie po czole, oddech coraz bardziej przyśpieszony. Wdrapujemy się na grań góry ze skruszonej skały i wąską na dwie stopy ścieżką idziemy dalej. W dole po lewej śnieg. Jacyś zdesperowani turyści idąc powrotną drogą zjeżdżają w dół na tyłkach. Po obu stronach trochę dalej, ściany gór Cima Unici i masyw Croda Rosa Di Sesto. Piętrzą się ku niebu czesząc chmury swoimi ostrymi wierzchołkami. Jakby zębami wgryzały się w ich delikatną mgłę waty cukrowej. Z każdym naszym krokiem ściany wydają się przybliżać. Coraz bliżej, coraz bliżej jesteśmy.

 

W jednej ze ścian, dostrzegamy wybity i zabezpieczony murem otwór umocnień włoskich z pierwszej wojny światowej. Obok niewielkie wgłębienia w skale. Tam idziemy, tam zaczyna się ferrata Zandanella. Jeszcze trochę potu i schodzimy z grani piargów. Przechodzimy pomiędzy gołymi ścianami gór i kolejnym zwaliskiem kamieni wspinamy się do włoskich umocnień.

 

Umocnienia, które tak wspaniałe wydawały nam się z daleka, z bliska okazują się niewielkimi wnękami w skałach i jednym bunkrem z masą zgniłych desek i śmieci. Wybieramy jedno z wgłębień skalnych przypominające niewielką jaskinię z wiecznie skraplającą się na skale wodą. Tu obozujemy do jutra. Robi się zimno. Zakładamy wszystko, co mamy, kto ma, to nawet zimową czapkę. Jemy skromną kolację i dzielimy się jedzeniem na kolejny dzień. Niewiele zostało. Po cztery kromki suchego chleba, jednym kabanosie, kilka saszetek cukru z McDonalda i jedna saszetka kawy „3 w 1”. Oczywiście wszystko na sucho. Rozpościeramy prowizoryczne zadaszenie z niewielkiej płachty ogrodowej i układamy śpiwory na posłaniu z drobnych kamieni.

 

Noc wchodzi delikatnie w góry. Ciemno robi się bardzo szybko. Kłęby chmur wpełzają pomiędzy skały i cofają się. Są gdzieś nisko, wyżej widać jeszcze okruchy szarego nieba. Coraz ciemniej i zimniej. Powiewa wiatr i tylko cisza. Otacza nas pustka gór, cisza pierwotna i mroczna. Jakby przywoływała zaginionych żołnierzy na swoje posterunki. Już gwiazdy w oddali, już we śnie zmęczeni, a tam w dole przemykające postacie z karabinami na placach. Rozpływają się gdzieś we mgle, mrożą powietrze swoją obecnością. Bezszelestnie poruszają się na skałach odwiedzając swoje wojenne stanowiska. Patrolują nocne westchnienia ciszy. Czekamy dnia, trochę blasku słońca, trochę brzasku.

 

W końcu nastaje upragniony dzień. Zimny poranek wita góry. Chmury piętrzą się gdzieś w dole, wychylając zza skalnych ścian. W górze promienie słoneczne tańczą pomiędzy szczytami, one pierwsze dzisiaj tam były, znacząc swoje ślady odblaskami czerwieni. Błękit nieba zagląda nam do śpiworów. Ciszę zmącił przelatujący gdzieś niżej ptak, przeleciał obok i zawisając na moment wskoczył do małego otworu w skale. Budzi się dzień.

 

Dzień trzeci

 

Zjadamy na śniadanie wszystko, co mamy. Nie było tego dużo, ale przynajmniej w kiszkach nie hula alpejski wiatr. Sprzątamy legowisko i układamy plecaki pod ścianą. Dalej idziemy tylko w uprzężach. Pierwsze liny ferraty są kilkanaście metrów od naszego obozowiska. Wiją się pionowo do góry. Wczepiamy się w nie jakże przyjemnym kliknięciem karabinków. Delikatny, miękki zgrzyt ocierającego metalu zaczyna miarowo zakłócać ciszę. Wchodzimy do góry. Od liny, do liny, przepinamy się i wpinamy w kolejne. Coraz wyżej, już prawie 3000 metrów. Za nami błękitne niebo, w dole chmury. Dookoła zęby szczytów i cisza.

 

Docieramy do kolejnych umocnień włoskich żołnierzy z pierwszej wojny światowej i tu odpoczywamy. Dalej trochę trawersowania nad pustką przestrzeni w dole. Kawałek ścieżki bez zabezpieczenia nad chmurami, małe obcowanie z błękitem, woda ze śniegu dla spragnionych i jeszcze mały, pionowy skok przez grań na drugą stronę masywu Croda Rosa Di Sesto tuż pod szczytem.

 

Po drugiej stronie inny świat. Chmury tu bielsze i tylko gdzieniegdzie płynące w sielankowym krajobrazie. Słońce rozświetla przestrzeń przed nami, błyszczy w skałach. W dole daleko zieleń i nitki ścieżek. Ogromne przestrzenie dolin i mniejszych gór. Dookoła rozjaśnione szczyty różnych kształtów. Grający wiatr w załamaniach skalnych osuszający resztki nocnej rosy. W dali, jakby przez mgłę przedzierają się obrazy kolejnych masywów skalnych. Nie możemy się napatrzeć.

 

Schodzimy w dół. Mały odcinek drogi z linami, kawałek wijącej się stromo skalnej ścieżki a później już tylko piargi. Kamień sypie się w dół, nogi z trudem utrzymują się na nierównościach. Zgrzyt drobnych kamieni, co chwila zakłóca ciszę. Szukamy i gubimy ścieżkę, przechodzimy bokiem lawinę kamieni. Robi się bardziej płasko i bezpieczniej. Wychodzimy z wielkiego piargowiska i kierujemy się na lewo. Musimy okrążyć góry, aby dojść po nasze plecaki.

 

Gubimy drogę. Chodzimy już kilka godzin i każdy ma dość. Drogowskazów i oznaczeń szlaków jak na lekarstwo. Żadnych ludzi. Nikogo, kogo można byłoby się spytać. Głodni i spragnieni zadawalamy się niewielkim strumieniem. Mijamy pomnik z ułożonymi ludzkimi kośćmi upamiętniający walki pierwszej wojny światowej. Kolejna dolina i kolejne zbocze góry. Kamienie, kamienie, kamienie.

 

W końcu, znajdujemy szlak. Kolejna ferrata Sentinella, pionowo w górę na drugą stronę skalnej ściany. Lepsze już to od chodzenia po kamieniach. Wpinamy się w stalowe liny i pionowo do góry. Raz za razem, kolejne odcinki, przepinamy się i coraz wyżej. Chwila odpoczynku, trochę zwisania na skale nad pustką, jakiś odcinek zabezpieczony tylko błękitem i znowu wpinamy się w liny. Trochę zygzakiem coraz wyżej, jeszcze trochę pionowo i już na górze. Płaski teren, odpoczywamy.

 

W oddali, we mgle chmur krzyż przy szlaku 101. Już prawie w domu. Teraz tylko w dół, jeszcze jakby na chwilę skręcamy w bok po plecaki i dalej tylko piargi, piargi, piargi. Wracamy tą samą drogą, którą wchodziliśmy poprzedniego dnia. Znowu wąska grań sterty kamieni. Kamienie, kamienie i pył skalny. Chwilami wydaje się, że wchodzenie byłoby łatwiejsze. Schodzimy z góry i odpoczywamy przy stawie Popera. Później już tylko „miodzik”. Mały skok do schroniska Berti. Prawie pół godziny drogi. Trochę odpoczynku w schronisku i oczywiście kawa. Dalej znajoma droga, wijąca się w dół ścieżka. Tu już więcej ludzi na szlaku. Przywitania i znowu jesteśmy brani za Niemców. Kolejna godzina zejścia, samochód i jedziemy do naszego noclegu. W połowie drogi zapala się kontrolka ładowania akumulatora.

 

Dzień czwarty

 

Co tu pisać… Dzień przerwy, popsuł się samochód i trzeba coś z tym zrobić. W pobliskim miasteczku Padola, znajdujemy warsztat i okazało się, że padł alternator. Koszt naprawy to 280 euro. Trzeba płakać i płacić.

 

Dzień piąty

 

Pakujemy się i sprzątamy po sobie. Dzisiaj przemieszczamy się. Jedziemy do Giralby i stąd ruszamy w kierunku ferraty Cengia Gabriella. Po drodze mijamy miasto Auronzo i wspaniałe jezioro odbijające w sobie otaczające szczyty. Jest soczyście zielono. Tu już widać większy ruch turystyczny. Wszędzie sklepiki, kawiarenki, turyści sennie patrzący na otaczające góry.

 

Wejście na ferratę zaczyna się od leśnej drogi wzdłuż szerokiego strumienia na wysokości niespełna 1000 metrach. Dzisiaj mamy zamiar nocować w biwaku Bataglione di Cadore na wysokości 2219 metrów. Im dalej idziemy tym las robi się rzadszy. Droga jest w miarę łatwa i nie śpieszymy się zwłaszcza, że na plecach niesiemy cały sprzęt na dwa dni.

 

Po około godzinie przechodzimy przez niewielki mostek i tam spotykamy pierwszego, tego dnia turystę. Wracał zmęczony z gór. Coś tam powiedział na przywitanie niewyraźnie, my odpowiedzieliśmy po swojemu, ale i tak weźmie nas za Niemców. Chwilę potem spotykamy wracającą z gór kobietę. Tego dnia widzimy tylko czterech ludzi w tym dwoje turystów z Polski. Cały teren wydaje się być dziki i opuszczony. Doskonałe miejsce na odpoczynek i odizolowanie się od cywilizacji. Tu zapomina się o wszystkim. Dookoła góry, lasy mieniące się odcieniami zieleni w jaskrawych promieniach słońca. Spadające ze skał strumienie i potoki szumiące między skałami, wijące się niekończącą serpentyną w dół. Skały piętrzą się wokoło, wysoko ku niebu. Jest pogodnie, niebo czyste, błękitne.

 

Po dwóch godzinach dalszego wędrowania drzew robi się coraz mniej. Coraz trudniej znaleźć jakiś cień, a słońce daje się coraz bardziej we znaki. Jest południe. Droga jest trudniejsza i ciągłe podchodzenie pod górę wyczerpuje nas. Odpoczywamy co chwila.

 

Mijamy kolejne wzniesienie i idziemy wzdłuż skalnej ściany masywu Cima Bagni. Coś zaszeleściło i zazgrzytało wysoko, puknęło jeszcze dźwięcznym odgłosem bliżej. Nawet nie zauważyliśmy skąd a około pięciu metrów od nas głuchym dudnięciem o ziemię, spadł okruch skalny wielkości pół bochenka chleba. Jedyne co zobaczyliśmy, to tylko zaskoczenie w naszych oczach. Szybko opuściliśmy to miejsce.

 

Zaczęły się liny stalowe. Droga wiedzie pionowo przez rozgrzaną ścianę skały. Jesteśmy już wysoko. Nie wchodziliśmy jeszcze z całym bagażem na ferraty. Zakładamy sprzęt do wspinaczki i wpinamy się w uchwyty. Nie jest najgorzej, chociaż plecak ciągnie do tyłu. Czasami blokuje się gdzieś w wąskich przejściach i trzeba trochę siły, aby przecisnąć się wąską gardzielą. Z równowagą też jest różnie i trzeba się przyzwyczaić, aby nie odchylić się do tyłu, bo można źle skończyć. Przechodzimy ścieżkami, które urywają się nagle za zakrętem przepastną pustką, znikają za załamaniem skalnym lub kończą się pionową ścianą ze stalową liną.

 

Kolejne piargi. Ledwie widoczna ścieżka z bardziej ubitymi kamieniami i tylko gdzieniegdzie maźnięcie czerwonej farby dla oznaczenia szlaku. Kilkadziesiąt metrów dalej nagroda… Strumień spadający małym wodospadem z góry, z zimną, orzeźwiającą wodą. Pijemy i odpoczywamy. Zostało nam około dwustu metrów przewieszenia i to cały czas stromo do góry, aż do biwaku. Jeszcze trochę.

 

Biwak zobaczyliśmy już z daleka. Na ogromnym, zielonym trawą i szarym, rozrzuconymi dookoła skalami płaskowyżu stała czerwona, metalowa buda z małymi okienkami. Wspaniałe miejsce na biwak. Skalne ściany z trzech stron i jedna strona krajobrazowa z widokiem na odległe góry i zielone doliny. Aż chce się przystanąć i odpocząć. Patrzeć w dal, nic nie mówić, nasłuchiwać tylko ciszy. Patrzeć, patrzeć, patrzeć.

 

To, co z daleka wydało się budą, okazało się przyjemnym biwakiem stojącym na niewielkim podwyższeniu ze skał i zakotwiczonym stalowymi linami. W środku łóżka dla dziewięciu osób, stół, ławy, krzesła. Na łóżkach materace, poduszki, koce. W całym, naszym wyjeździe nie mieliśmy tak wygodnego spania jak teraz tu na wysokości 2219 metrów. Nawet domowe kapcie tu były. Obok płynący strumień, dookoła przepiękne widoki. Sielskość, anielskość.

 

Zajmujemy łóżka, jemy skromną kolację, rozmawiamy jeszcze planując kolejny dzień i idziemy spać. A śpi się przyjemnie, nawet chrapania żadnego z nas nie słychać, a może tak szybko i jednocześnie zasnęliśmy ze zmęczenia. Nie dane nam było jednak przespać całej nocy. W całkowitych ciemnościach obudziło nas dudnienie. Błysk ostrego światła wdarł się do wewnątrz z trzaskiem rozdzierającym niebo. Burza. Zaczął padać deszcz, coraz mocniej i mocniej. Kolejny błysk i trzask dudniącym echem przetaczający się po szczytach. Wiatr przyniósł strugi lejącej się wody, to już nie był deszcz, ale jakby ktoś wiadrem polewał dach. Kolejne uderzenia pioruna, blisko, bardzo blisko. Wiatr napierał na metalowe ściany biwaku, z półki spadła jakaś butelka i kolejna. Dźwięcznym szczękiem spadła puszka i potoczyła się po podłodze. Deszcz dudnił na zewnątrz, kolejne trzaski rozdzierające skały w blasku błyskawic. Tak prawie do rana.

 

Dzień szósty.

 

Po burzy ani śladu. Tu na górze słonecznie i przyjemnie. W dole widać chmury wdzierające się w doliny. Małe śniadanie i żegnamy biwak. Ruszamy na ferratę Gabriella. Pierwszy odcinek drogi bardzo męczący. Piargi. Wystarczy popatrzeć i człowiek się męczy samym patrzeniem. Nie ma innej drogi, aby dojść do skał. Tracimy na to pół godziny, ale za to już pod skałą z tym większą ochotą wpinamy się w stalowe liny, żeby już tylko nie chodzić tym wapiennym gruzowiskiem oślepiającym słonecznymi odblaskami.

 

Droga prowadzi pionowo do góry krótkim odcinkiem, a później już długa ścieżka zboczem aż na drugą stronę góry Giralba Di Sotto. Krajobraz zmienia się z każdym krokiem. Co chwila inne szczyty, doliny oglądane z każdej strony. Otaczamy skały i wspinamy się wyżej, później znowu trawersujemy zboczem. Wydajemy się być tacy mali na tle gór i przestrzeni pod naszymi nogami. Czasami skalne półki zwężają się tworząc tylko rysę na postawienie nogi. Chwilami przechodzimy ścieżką bez zabezpieczeń, chwilami trzymamy się tylko liny, bo ściana wydaje się być tak pionowa, że nie ma oparcia na nogi i ręce. Pod nami tylko przepaść i daleka zieleń drzew. Kolejne podejścia i kolejne widoki. Cała przyroda wydaje się być tu dzika i tak pierwotna, niczym niezmącona. Jesteśmy tu tylko my i skały. Niekończące się góry i niekończąca się cisza. Tego dnia nie spotykamy w górach nikogo.

 

Schodzimy powoli. Jest stromo i wydaje się, że wchodzenie jest łatwiejsze. Tu też są stalowe liny zabezpieczające przed lotem w dół, ale to dziwne uczucie, gdy opuszczamy się na rękach i po omacku szukamy oparcia na nogę. Przytrzymanie liny, druga noga szuka niepewnie oparcia i tak prawie cały czas. Podczas zejścia dostrzegamy niewielką, kolorową kropeczkę zabudowań schroniska Carducci. A od niej wijącą się zygzakiem przez zieloną dolinę drogę. Widok zmuszający do zatrzymania i podziwiania. Kolejny trawers, tym razem bardzo wygodny i znowu w dół. Czasami zejście jest bez lin, trochę niebezpiecznie zważywszy, że idziemy już parę godzin i to z plecakami. Zmęczenie daje się we znaki i nogi plączą się czasami jak pijane.

 

Ostatnie zejście okazało się nieoczekiwanie trudne. Na początku normalnie, stalowe liny, wpinka i powoli w dół. Na początku tak było, ale szybko okazało się, że haki mocowań stalowych lin jakoś dziwnie wydają się być stare. Niektóre poruszały się w kruchej skale za pociągnięciem ręki. Odnieśliśmy wrażenie, że lepiej będzie nie ufać tym zabezpieczeniom. Były miejsca gdzie lina była zerwana i wisiała sobie swobodnie głaszcząc skałę. Weszliśmy w skalną rynnę i tu już zabezpieczeń prawie nie było. Podłoże rynny to jedno wielkie gruzowisko. Kamienie obsuwały się przy każdym stąpnięciu. Aby nie polecieć w dół trzeba było cały czas trzymać się skały. Staraliśmy się stawać tylko na większe kamienie, bo one dawały większą pewność stabilności. Można też kucając i prawie na pupie jak na ślizgawce… i też tak trzeba było.

 

Droga od strony schroniska była już łatwa, ale bardzo nużąca. Wiła się licznymi zakrętami i wydawała się nie mieć końca. Robiła wrażenie, że już prosto w dół i zaraz koniec, a ona zawracała kolejnym zygzakiem. Na szczęście byliśmy coraz niżej i świadomość, że już niedługo odpoczniemy dodawała nam sił.

 

Tu niżej zobaczyliśmy ślady nocnej burzy. Właściwie, to brak śladów... Okazało się, że w wielu miejscach, ścieżek, którymi podchodziliśmy poprzedniego dnia po prostu nie było, a w poprzek spływał rwący strumień porywając ze sobą drobne kamienie. Trzeba było takie miejsca obchodzić dookoła, lub prosto przez strumień.

 

Przy takim miejscu Lucjan zdjął plecak, aby łatwiej było przeskoczyć strumień, który wymył prawie metrową skarpę. Delikatnie przerzucił go przez strumień na ścieżkę. Plecak zachwiał się na wydawałoby się równej powierzchni potrącił kamień, który usunął się, potrącił kolejny. Bagaż przechylił się i obrócił, kolejny kamień poruszył się. Jakby niezdecydowanie plecak zachwiał się i spadł ze skarpy do wody. Tu już zajął się nim strumień porywając w dół. Okręcał nim i podrzucał jak piłką rzuconą do gry. W dół coraz niżej i szybciej. Lucjan wskoczył do strumienia i pobiegł za swoim bagażem. W ostatniej chwili wyrwał go wodzie, tuż przed kilkunastometrowym uskokiem do potoku pokaźnych rozmiarów.

 

Tej nocy też nie mieliśmy problemów ze snem. Trzeba się wyspać, jutro wracamy do Polski. Skończyło się wolne i trzeba wracać do pracy. Niestety…