Opisy wypraw

Tatry, Wysoka, 2018

Dariusz Kujawski.

O wejściu na „Wysoką” (2560 metrów n.p.m.) myślałem już od dawna. Od kilku miesięcy planowałem pojechać w Tatry i zdobyć ten szczyt. Najpierw przeszkadzał brak czasu, później burzowa pogoda, w końcu, gdy udało się wyjechać, to w dniu wejścia chmury osiadły nad Tatrami tak nisko, że błądziliśmy we mgle z całą ekipą trzy godziny aż w końcu zrezygnowaliśmy.

Teraz znowu stałem przed wejściem do Chaty pod Rysami i patrzyłem na wdzierające się od strony polskiej chmury. Chwilami zupełnie przysłaniały skały nade mną, co nie zapowiadało się dobrze. Szlak znikał co rusz i obawiam się, że powtórzy się sytuacja z ostatniej próby wejścia. Nie mogłem dłużej czekać aż się wypogodzi i ruszyłem z Michałem w górę szerokiej ścieżki. Napieraliśmy z całym potokiem turystów wchodzących na Rysy. Wyprzedzaliśmy ich kolejno jakbyśmy chcieli zdążyć dotrzeć na przełęcz Waga zanim wszystko pochłonie mgła.

 

Na przełęczy stało kilka osób robiących sobie zdjęcia obok szlaku. Kolejna chmura wciskała się pod górę wpełzając na skały i zrobiło się ponuro. Rozrywane niczym wata fragmenty wilgotnego puchu przelatywały przez grań i rozwiewały się w bladych promieniach słońca. Charakterystyczna formacja skalna „Kogutek” była jeszcze widoczna. Bardzo ważny punkt orientacyjny wyraźnie rysował się na tle nieba. Ścieżka prowadziła granią w kierunku „Ciężkiego Szczytu”, skręcała dalej w prawo i tam też z Michałem ruszyłem.

Oczy wszechobecnych turystów pożegnały nas ze zdziwieniem.

- A gdzie oni idą? – Słyszałem za sobą niewyraźne słowa jakiejś kobiety.

Szybko oddaliliśmy się od rzeki ludzkich ciał zmierzających na Rysy i weszliśmy na grań „Ciężkiego Szczytu”. Odbiliśmy w prawą stronę przed pionową ścianą i weszliśmy na skałę pod Kogutkiem. Z pomocą łańcuchów szybko nabieraliśmy wysokość. Nie spodziewałem się, że pójdzie tak szybko i łatwo. Stałem przy Przełączce pod Kogutkiem i napatrzyć się nie mogłem. Po drugiej stronie był zupełnie inny świat. Zupełnie pusty, cichy i przepiękny w swojej pierwotnej formie, jak został stworzony.

Dalsza droga, to szukanie śladów raków na skale, wydeptanych ścieżek i kamiennych kopczyków, jako drogowskazy. Zaczęło kropić. Najpierw niebo przysłoniła gęsta chmura i poczułem zimne krople na twarzy. Powiało chłodem, a zapach wilgoci wypełnił powietrze. Spadł drobny deszcz, ale ponownie wyszło słońce. W dolinę napływały kolejne szare kłęby i musieliśmy przyśpieszyć żeby jak najszybciej znaleźć drogę na „Wysoką”.

Kilkanaście minut później niebo poszarzało. Kopczyki zniknęły gdzieś i miałem nieodparte wrażenie, że znowu zgubiliśmy się wśród skał jak przy pierwszej próbie wejścia na szczyt. Wtedy usłyszałem toczące się powyżej kamienie i dostrzegłem zgarbioną postać przemykającą w zakamarkach szczelin wysoko nad nami. Szybko ruszyliśmy w ślad za mężczyzną, który zniknął za ostrą granią. Kruchym żlebem wspięliśmy się do miejsca, gdzie widzieliśmy go po raz ostatni i skręciliśmy w lewo trawersując wśród głazów. Kilka półek skalnych wyżej dostrzegłem mężczyznę wspinającego się na szczyt. Coś mi się nie zgadzało, coś za blisko jak na „Wysoką”.

- Wysoka, wysoka? – Zacząłem krzyczeć.

Mężczyzna na początku nic nie słyszał i wchodził coraz wyżej. W końcu mój głos dotarł do niego. Zawołał coś po słowacku i machał ręką w przeciwnym kierunku. To nie ten żleb i nie ten szczyt. Nieomal weszliśmy na Ciężki Szczyt od strony „Złomisk”. Michał wyjął notatki i przyjrzałem się zdjęciom z wejścia na „Wysoką”. Ktoś zrobił ujęcie ze żlebu pod szczytem. Na zdjęciu, w dole kadru, poniżej lawiniska skał wyraźnie malowało się lustro stawu Dracie Pleso. My mieliśmy je daleko po lewej stronie, wchodziliśmy żlebem za blisko od „Kogutka”.

Gdy zaczęliśmy wspinać się właściwym żlebem, gęste chmury już całkowicie przysłoniły niebo. Mgła pochłonęła skały i ograniczyła widoczność. Znowu zaczęło padać. Doszliśmy do stromych, gładkich płyt i dostrzegłem stalowe klamry wkute z skałę.

- To tutaj, tędy prowadzi droga – zawołałem do Michała. Chciało się wtedy pędzić w górę.

Minąłem klamry i ruszyłem wyżej, a Michał podążył moim śladem. Widoczność spadła do kilku metrów. Nieomal pionowe płyty wznosiły się w górę i nic nie wskazywało na to, że tędy prowadzi wejście na szczyt. Przeszedłem w lewą stronę szukając łatwiejszego przejścia, ale zatrzymałem się po kilku krokach. Skała skończyła się ostrą granią, a pusta przestrzeń poniżej falowała w kłębach napływającej chmury. Dałem znać Michałowi i wycofałem się. Wpełzłem na płyty, a Michałowi wskazałem łatwiejsze przejście prawą stroną. Tam droga wydawała się łatwiejsza, poszedłem wyżej i chwilę później utknąłem w skale.

Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo przyklejony do mokrej ściany. Stopy wciskałem w niewielką szczelinę, a palce zaciskałem wysoko w wilgotnej rysie. Utknąłem. O zejściu nie było mowy, a kolejny chwyt musiał być gdzieś poza moim zasięgiem. To z pewnością nie tędy prowadziło wejście na szczyt. Zdecydowanym ruchem wyskoczyłem do góry i chwyciłem krawędź skały wysoko nade mną mając tylko nadzieję, że to będzie pewny chwyt. Był. Zacisnąłem dłonie na ostrej krawędzi i podciągnąłem się wspierając nogami na gładkiej skale. Mimo śliskiej powierzchni buty trzymały się skały i chwilę później stałem pewnie w szczelinie.

- Może weźmiemy linę? – Michał przypomniał, patrząc z dołu na moje wyczyny. Cały czas niósł ją w plecaku.

Wyjął mocno zwinięty zwój, rozwinął kilka metrów i rzucił końcówkę w moim kierunku. Ta trąciła skałę i poleciała w przeciwnym kierunku. Chybił. Dopiero za którymś z kolejnych rzutów, końcówka liny zatrzymała się na tyle blisko, że mogłem ją dosięgnąć. Wziąłem jedną ze swoich taśm i zrobiłem pierwsze stanowisko asekuracyjne. Wszedłem wyżej, jeszcze dalej, a zza krawędzi, z gęstej mgły, wyłonił się stalowy krzyż. Był na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że jego widok zaskoczył mnie. Zsunąłem się z kamiennej płyty, przeszedłem ostrą granią ledwie dostrzegając cokolwiek w gęstej chmurze i stanąłem na szczycie.

Michał szedł tuż za mną. Wszedł na szczyt i śmiał się szczerze. Zaczęło mocniej padać. To już nie pojedyncze krople, ale prawdziwa ulewa. Deszcz szumiał w uszach, bił po twarzy, a Michał coś mówił, że jest szczęśliwy. Zrobiłem ujęcie kamerą i schowałem ją szybko do plecaka. Marzłem. Michał robił zdjęcie w chwili, gdy zaczął padać grad. Najpierw zdziwiło mnie, co tak mocno deszcz bije po twarzy aż zobaczyłem małe kulki opadające na skałę i wypełniające wszystkie szczeliny.

Zebraliśmy się w pośpiechu. Związani liną ruszyliśmy w drogę powrotną. Nawet nie było czasu żeby się zmienić i teraz Michał prowadził w dół zakładając stanowiska asekuracyjne. Bez nich nie zeszlibyśmy bezpiecznie. Szczeliny wypełniły się lodem i nie sposób było w nie wcisnąć dłonie. Próbowałem odgarniać zmrożone kulki gradu, ale po chwili nie mogłem ruszać palcami. Dłonie zgrabiały mi z zimna i traciłem czucie. Nieomal całym żlebem płynęła woda. Cały czas lało i deszcz zamarzał cienką warstwą na powierzchnie skał. Zrobiło się tak ślisko, że obawiałem się postawić kolejny krok żeby nie polecieć w dół.

Schodziliśmy bardzo powoli i nie ważne, że w strugach deszczu i strumieniami spływającej żlebem wody. Błądziliśmy chwilę przechodząc Ławicą w górę i dół w poszukiwaniu swoich śladów. W końcu przeszliśmy trawers, jeszcze „Kogutek”, łańcuchy i w końcu chata pod Rysami. Przemokliśmy do suchej nitki, a to, że Goretex jest wodoszczelny, to legendy.